poniedziałek, 1 września 2008

O zlym Karaczanie, czyli jak samozadowolenie sie msci.

Mam problem. Problem nazywa sie Zbigniew. Zbigniew jest karaczanem (karaczan - stara, z tureckiego, nazwa karalucha).

Posprzatal ci ja kuchnie, pozmywal naczynia. Ujawszy sie pod boki, spojrzalem na swe dzielo. I bylo ono dobre, totez popadlem w samozadowolenie. Wzialem sobie jogurt, otwieram szuflade by lyzke wyciagnac, a tam...

Zbigniew.

Zaskoczenie obustronne - ja odskoczylem w jedna strone, Karaczan Zbigniew odbiegl w glab czelusci podzlewowych.

Konsternacja zupelna. Jako ze nigdy wczesniej z karaczanami do czynienia nie mialem, udalem sie na uniwersytet i zasiegnalem fachowej opinii (wikipedia), czy to co widzialem to karaczan, i co sie w takim wypadku robi.

Wrocilem do domu, zajzalem do szafek... pusto. Mysle sobie - niemozliwe, bym mieszkal pol roku i nie zauwazyl karaczanow wczesniej - ergo, ten karaczan zabladzil byl skades (japonskie domy nie sa szczelne, a ja drzwi balkonowych od nastania wakacji praktycznie nie zamykam...). Karaczan jedzenia nie znalazl i wrocil do swoich. Zatem i ja sie wzialem za robienie obiadu...

ale w trakcie cos mnie tknelo i nagle otworzylem szafke pod zlewem, a tam...

Zbigniew.

Krew sie we mnie zagotowala, i poprzysiaglem plemieniu Karaczanowemu straszliwy los, a w szczegolnosci Zbigniewowi. Ale o pustym zoladku walczyc sie nie da, totez dokonczylem i zjadlem wpierw obiad.

Nastepnie przywdzialem stroj pogromcy karaluchow - czyli sie ubralem po prostu, bo choc przeciwnik malutki, to glupio z nim walczyc prawie nago (jest bardzo goraco).

Oczyscilem pole i przedpole pola bitwy - czyli usunalem wszystko z podlogi w kuchni, by Karaczan nie mial sie gdzie schowac.

Wypilem napoj odwagi +1, produkci Asahi Breweries, uzbroilem sie w co bylo pod reka (mlotek w rece lewewj, co by sposobnej okazji zadac Karaczanowi cios smiertelny, oraz miotle by Karaczana wymiesc z mieszkania).

Niestety, Zbigniew widzac mnie w takim rynsztunku podal byl tyly, czyli mowiac kolokwialnie zaszyl sie gdzies, menda jedna.

Nie wiem czy Karaczany maja zmysl sluchu, ale jesli tak, to jesli uslyszal co o nim, rodzinie i calym jego karaczanowym gatunku powiedzialem, to pewnie az czerwony na pancerzyku sie zrobil.

Jako ze bylo juz pozno, zamknalem szczelnie kuchnie i udalem sie spac.

Tak zakonczyl sie Dzien Pierwszy Wojny Polsko-Karaczanskiej.

Ciag dalszy nastapi.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Oh my, martwią mnie te karaczanowe opowieści >.< W dodatku Mara straszy mnie potwornymi mukade, I hate obrzydliwe robale!

Piotr Sarnowski pisze...

jak sie zaraz okaze, nie jest wcale tak zle :P