Mam problem. Problem nazywa sie Zbigniew. Zbigniew jest karaczanem (karaczan - stara, z tureckiego, nazwa karalucha).
Posprzatal ci ja kuchnie, pozmywal naczynia. Ujawszy sie pod boki, spojrzalem na swe dzielo. I bylo ono dobre, totez popadlem w samozadowolenie. Wzialem sobie jogurt, otwieram szuflade by lyzke wyciagnac, a tam...
Zbigniew.
Zaskoczenie obustronne - ja odskoczylem w jedna strone, Karaczan Zbigniew odbiegl w glab czelusci podzlewowych.
Konsternacja zupelna. Jako ze nigdy wczesniej z karaczanami do czynienia nie mialem, udalem sie na uniwersytet i zasiegnalem fachowej opinii (wikipedia), czy to co widzialem to karaczan, i co sie w takim wypadku robi.
Wrocilem do domu, zajzalem do szafek... pusto. Mysle sobie - niemozliwe, bym mieszkal pol roku i nie zauwazyl karaczanow wczesniej - ergo, ten karaczan zabladzil byl skades (japonskie domy nie sa szczelne, a ja drzwi balkonowych od nastania wakacji praktycznie nie zamykam...). Karaczan jedzenia nie znalazl i wrocil do swoich. Zatem i ja sie wzialem za robienie obiadu...
ale w trakcie cos mnie tknelo i nagle otworzylem szafke pod zlewem, a tam...
Zbigniew.
Krew sie we mnie zagotowala, i poprzysiaglem plemieniu Karaczanowemu straszliwy los, a w szczegolnosci Zbigniewowi. Ale o pustym zoladku walczyc sie nie da, totez dokonczylem i zjadlem wpierw obiad.
Nastepnie przywdzialem stroj pogromcy karaluchow - czyli sie ubralem po prostu, bo choc przeciwnik malutki, to glupio z nim walczyc prawie nago (jest bardzo goraco).
Oczyscilem pole i przedpole pola bitwy - czyli usunalem wszystko z podlogi w kuchni, by Karaczan nie mial sie gdzie schowac.
Wypilem napoj odwagi +1, produkci Asahi Breweries, uzbroilem sie w co bylo pod reka (mlotek w rece lewewj, co by sposobnej okazji zadac Karaczanowi cios smiertelny, oraz miotle by Karaczana wymiesc z mieszkania).
Niestety, Zbigniew widzac mnie w takim rynsztunku podal byl tyly, czyli mowiac kolokwialnie zaszyl sie gdzies, menda jedna.
Nie wiem czy Karaczany maja zmysl sluchu, ale jesli tak, to jesli uslyszal co o nim, rodzinie i calym jego karaczanowym gatunku powiedzialem, to pewnie az czerwony na pancerzyku sie zrobil.
Jako ze bylo juz pozno, zamknalem szczelnie kuchnie i udalem sie spac.
Tak zakonczyl sie Dzien Pierwszy Wojny Polsko-Karaczanskiej.
Ciag dalszy nastapi.
2 komentarze:
Oh my, martwią mnie te karaczanowe opowieści >.< W dodatku Mara straszy mnie potwornymi mukade, I hate obrzydliwe robale!
jak sie zaraz okaze, nie jest wcale tak zle :P
Prześlij komentarz