środa, 30 marca 2011

Plany i wizje


Widok z okna. Pogoda: piękna. Przyszłość: niepewna.
Za oknem prawie widać już wiosnę, a wraz z jej pojawianiem się, czas na zmiany. Dostałem bowiem, po dwóch miesiącach starań, napisaniu około tysiąca podań i stu wizytach w Urzędzie Imigracyjnym, Wizę. Nie jest to niestety moja wymarzona wiza pracownicza, ale trudno - mam prawo pozostać w Japonii przez dwa lata i pracować w ograniczonym wymiarze godzinowym (tak 2/3 etatu) i musi to na razie wystarczyć.
Wraz z jej pojawieniem się, pora zastanowić się nad moim dalszym planem na Japonię, bo do tej pory wyglądał on głównie “zdobądźmy wizę, a potem zobaczymy”. Praca w IT stoi pod dużym znakiem zapytania, zaś poza IT... brrrr, scary. Dlatego też postanowiłem podnieść swoje kwalifikacje. Przeglądając oferty wyłoniłem dwa obszary wiedzy, które mogą mi dać wymarzoną pracę programisty:
  1. IT w finansach inwestycyjnych, czyli produkty derywatywne, opcje na waluty itp...
  2. gry na iOS.
Po dokładnym rozważeniu wszystkich za i przeciw (zajęło mi to około 0.02 sekundy) zacząłem klepać swoje Opus Magnum, aplikację, która podbije wszystkie aplikacje!

Dilbert.com
Wiem, ale co z tego? :)
Tak więc od paru tygodni, jak tylko Żona nie okupuje komputera, albo nie zawraca głowy jakimiś duperelami (“Zjadłbyś coś!”, “Wyszedł wreszcie z domu!”) piszę grę, którą chciałem napisać od jakichś dwóch lat - coś pomiędzy Ancient Art of War at Sea, Sid Meier’s Pirates! oraz Panzer General. Nie musi być absolutnie perfekcyjna, wystarczy żeby trafiła do AppStora i potencjalny pracodawca mógł ją sobie obejrzeć. Mam tylko nadzieję, że Steve nie zdąży wypuścić iPhona 5 zanim ją skończę.
Tak to wygląda na chwilę obecną.
PS: Odnośnie atomu i tsunami: odkryłem, że jestem w stanie przejmować się zagładą nuklearną niewiele ponad tydzień. Po upływie tego tygodnia, poczucie zagrożenia zmalało praktycznie do zera. Oczywiście nadal oglądam codzienne streszczenie sytuacji w Fukushima Daiichi, ale w ciągu dnia nie zaprzątam sobie głowy ani bekerelami, ani innnymi świertami.

poniedziałek, 21 marca 2011

Gearhead heaven

Na blogu Żony można przeczytać o powodach naszego exodusu z Tokio oraz o pierwszych atrakcjach pobytu w Nagoi (tutaj), mnie zaś przypadło opisać ostatnią z atrakcji, czyli Toyota Commemorative Museum of Industry and Technology. W skrócie: muzeum Toyoty. Zlokalizowanym w centrum Nagoi, bo Nagoja to takie japońskie Detroit - w okolicy fabryki i biura mają chyba wszystkie ważniejsze japońskie koncerny motoryzacyjne, czy zatem może być lepsze miejsce, by postawić ogromny pomnik (bo nim w istocie jest muzeum) założycielowi Toyoda Industries?

Wynalazca i wizjoner, mr Toyoda. Piękny przykład ‘od zera do bohatera’ - syn biednego stolarza został twórcą jednej z większych korpo na świecie.

Muzeum ma dwie główne ekspozycje. Pierwsza poświęcona jest wielkiemu dziełu imć Toyody, czyli przemianom przemysłu włókienniczego - bo tym na początku zajmowała się Toyoda Industries. Celem imć Toyody było podniesienie wydajności krosen poprzez ich automatyzację. W muzeum można zatem zobaczyć jak dokonywało się przejście z wieku narzędzi w wiek maszyn, a następnie w nowoczesność. W ogromnej sali zgromadzone są najróżniejsze narzędzia włókiennicze używane od 1900 do 2000 roku. I tak drewniane, napędzane siłą ludzkich mięśni krosna ustępują miejsca maszynom parowym, a te zaś zmieniają się w sterowane komputerowo i nadzorowane bezprzewodowo machiny robiące z włóknami takie rzeczy, że trudno mi je nawet opisać. Podejrzewam, że dla osoby znającej się na rzeczy jest to pasjonujące, ja jednak w okolicy trzydziestej machiny zacząłem tracić zainteresowanie - mimo że chyba każdą z maszyn można uruchomić lub chociaż obejrzeć na jej temat krótki filmik.

This! Is! Cotton!!!

Na szczęście pawilon numer dwa to marzenie każdego chłopca, a dla gearheadów to prawdziwa ziemia obiecana - jest on bowiem poświęcony dziełu Toyody Juniora, czyli samochodom marki Toyota. W sali jeszcze większej od pierwszej, można zobaczyć, dotknąć i uruchomić(!) chyba każdy podzespół montowany w Toyotach od czasów pradziadka AA, do Toyoty Prius. Oglądaliśmy zatem jak działają hamulce, zawieszenia, silniki, dyferencjały, skrzynie automatyczne, wspomaganie sterowania itd itp. Pokazane jest nawet jak zmieniały się siedzenia, lusterka i szyby montowane w samochodach na przestrzeni ostatnich 70 lat. Można było obejrzeć autentyczne samochody rozbite w testach bezpieczeństwa, oraz kilkanaście modeli aut z różnych lat. 

Ja i prototyp pierwszego samochodu marki Toyota.

Żona w roli hostessy prezentuje model produkcyjny AA Sedan.

Można było również zobaczyć (i uruchomić!) elementy linii produkcyjnej takie jak roboty spawające elementy karoserii i sześćset tonową prasę. Jednym słowem: AWESOME! Moje wewnętrzne dziecko dostało paliwa na najbliższy rok, a Żona zrozumiała jak działa ABS.

Gearhead heaven: jak zmieniały się silniki...

Puzzle!

Ciekawostka z serii 'Japan is Weird!': Deska rozdzielcza z wbudowanym faksem.

Na froncie poszukiwań pracy w Japonii niestety nie jest za dobrze, a po ostatnich wydarzeniach zrobiło się jeszcze gorzej. Jak się dowiedziałem już na miejscu, w zeszłym roku były spore cięcia w wielu korpo, zatem na rynku ciągle jest sporo informatyków szukających pracy. Z kolei po trzęsieniu spodziewam się, że przynajmniej część ludzi z północy kraju będzie zmuszonych szukać pracy gdzie indziej, a najbliżej mają do Tokio. Powoli zatem przyzwyczajam się do myśli o zrobieniu sobie przerwy od pracy w IT na czas dłuższy...

środa, 16 marca 2011

Update

Ponieważ mam po dziurki w nosie odpowiadania na pytania o zagładę Japonii, odpowiem zbiorczo tu.

Radioaktywna chmura nie zjadła Tokio. Wczoraj poziom promieniowania w Tokio rzeczywiście podskoczył. Do poziomu, gdy dzienna dawka była porównywalna z jednorazowym rentgenem. Albo ze zjedzeniem jednego banana.

W Tokio są przerwy w dostawach prądu, pociągi jeżdżą rzadziej, część linii w ogóle. Japończycy robili wczoraj zakupy wyraźnie większe niż zwykle, ale nie ma problemu z kupieniem czegokolwiek, może poza chlebem (co nas nie rusza, bo ta japońska podróba normalnego chleba i tak jest nie dobra). 

Stosujemy się do zaleceń dla obszaru tokijskiego, czyli nie robimy nadmiernych zapasów (by potrzebne produkty trafiały na północ) i oszczędzamy prąd. Nie zamierzamy wracać do Polski, przyjechaliśmy tutaj wiedząc o zagrożeniach i z chęcią ułożenia sobie tu życia. 127 miliony Japończyków nigdzie się nie wybierają, my też damy radę.

PS: Jak na razie jedyny efekt trzęsienia jaki widzę, to moja rosnąca nienawiść do mediów zagranicznych (czyli niejapońskich).

sobota, 12 marca 2011

Wstrząśnięty, nie zmieszany

Disclaimer: To moje prywatne odczucia z wczorajszego trzęsienia, opis tego co ja poczułem bądź widziałem w telewizji.
Najpierw fakty - około 15:00 czasu lokalnego, 130 kilometrów na wschód od Sendai (373 km od Tokio) zatrzęsła się ziemia z siłą 8.8 stopni w skali Richtera. W Tokio wstrząsy były na tyle silne, by samochody podskakiwały jak zabawki, a budynki trzęsły się tak bardzo, że szafki zaczęły przesuwać się po pokoju. W najgorszym momencie nie bardzo dało się ustać na nogach, ale to wynik tego, że przebywałem na 9 piętrze - na poziomie ziemi na pewno było lepiej. Japońskie budynki bowiem chwieją się i trzęsą celowo - by oddać energię stopniowo, a nie natychmiastowo poprzez zawalenie się. Nie zmienia to faktu, że wśród ogłuszającego hałasu (wszystko się telepie, wszystkie przedmioty lądują na podłodze) trochę się strachu najadłem.
Na zewnątrz budynku zebrał się już spory tłumek mieszkańców (oraz pracowników mieszczącej się na parterze chińskiej restauracji), tak jak przed każdym budynkiem w zasięgu wzroku. Główną ulicą przejechała na sygnale kolumna wozów strażackich, zaś w przeciwną stronę udały się samochody pogotowia gazowego. I choć ziemia trzęsła się jeszcze co kilka minut (chwilami nawet dość mocno) to dla Tokio zagrożenie się skończyło. Zrobiłem zatem to, co pewnie większość mieszkańców Tokio - wróciłem do domu i włączyłem telewizor.
Wbew temu co pisały media elektroniczne w Polsce (tylko do nich mieliśmy dostęp), Tokio nie spłoneło, nie zawaliło się ani nie zatonęło. Największym problemem były niedziałające telefony i komunikacja miejska - zatrzęsło tuż przed popołudniowym szczytem komunikacyjnym, a trzeba pamiętać, że codziennie do pracy/nauki dojeżdża do Tokio dwa miliony ludzi. A i te trzynaście co mieszka na stałe, nie koniecznie pracuje blisko domu.
Gdy kładliśmy się spać (koło 02:00) na dworcach wciąż czekały tysiące ludzi i trwała akcja ulokowywania ich w tymczasowych miejscach noclegowych (uniwersytetach, szkołach itp).
Dużo gorzej jest na północy, blisko epicentrum - w prefekturach Miyagi, Iwate i Fukushima. W Sendai trzęsło na tyle mocno, że pękały szyby i odpadały elementy elewacji. Ale prawdziwych zniszczeń dokonała kilku-metrowa fala tsunami. Zalała nadbrzeżne miejscowości, po ulicach płynęły samochody, statki, nawet domy czy pociągi. Straty materialne na pewno będą ogromne. Trwa akcja ewaukacyjna na zalanych terenach, gdzie jedynym pewnym środkiem transportu jest w tej chwili helikopter.
Wszystkie stacje telewizyjne nadają z grubsza ten sam program - jak Japonia wygląda i co Japonia robi by pomóc poszkodowanym. Nie ma wątpliwości, że to największa katastrofa od czasu trzęsienia w Kobe (wtedy zginęło prawie sześć i pół tysiąca ludzi, w tej chwili ofiar i zaginionych jest tysiąc trzysta), ale też nie ma poczucia strasznego kataklizmu - nie ma poczucia oblężonej twierdzy, tylko smutnej japońskiej rzeczywistości. This shit happens here. Po zalanych terenach już jeździ ciężki sprzęt i uprząta śmieci. Ewakuowani ludzie mają zapewnioną opiekę i schronienie. To jest kraj najlepiej na świecie przygotowany do radzenia sobie z takimi katastrofami i to widać.
W następnej notce wrócę do tematu poszukiwań pracy w Japonii.

środa, 16 lutego 2011

Overexcitement

Rozmowy jakie prowadzę w sprawie pracy można podzielić na dwie kategorie. Kategoria pierwsza, to konwersacje z rodowitymi Japończykami, którzy po angielsku mówią lepiej albo gorzej, ale na ogół zrozumiale. Rozmowy te są grzeczne, konkretne i rzeczowe - nic im do zarzucenia nie mam.

Ale rozmawiam też z drugą grupą ludzi, z gaijinami z różnych agencji pośredniczących czy rekrutujących. I nie są to rozmowy normalne. Każdy email jaki dostaję, musi być "wielką, niepowtarzalną szansą" na "nowe wspaniałe wyzwania w Twojej karierze!!!111". Oczywiście muszę odpowiedzieć "jak najszybciej", bo w przeciwnym razie przepadnie mi "ultra wypasiony krok w kierunku Twojej wiecznej szczęśliwości". Gdyż "niepowtarzalną, super ofertę" niezmiennie składają mi "wiodące firmy w swojej branży / rejonie Pacyfiku / tym kawałku Drogi Mlecznej". Litości!

Z tego co pamiętam z mojego poprzedniego szukania pracy (co prawda w Polsce i ponad dwa lata temu), nie było aż takich hiperbol i podniosłych frazesów. Najgorsze jest to, że o ile wiem co odpisać uprzejmemu Japończykowi, to nie do końca orientuję się jak rozmawiać z hiper podekscytowanymi gaijinami. Czy też powinienem pisać, że każda oferta jest dla mnie takim źródłem radości, że chyba majtków nie dopiorę?

Jutro po południu spotykam się z jednym takim podekscytowanym. Zobaczymy jak wygląda to na żywo...

piątek, 4 lutego 2011

My life as a housewife

Jako że wciąż nie znalazłem godnej siebie pracy, oddaję się tak zwanemu "utrzymaniu domu". Znaczy: zostałem housewifem. Jeszcze nie desperate ale może już niedługo. Ma to oczywiście swoje dobre strony - bycie housewifem w Japonii nie jest złe. Z racji uwarunkowań rynku pracy (żona zazwyczaj nie pracuje) oraz kulturowych (żona zazwyczaj trzyma kasę) japońska kura domowa jest wprost wymarzonym konsumentem. Stąd też sprzęt gospodarstwa domowego jest w Japonii niesamowicie rozwinięty, coby pani kura mogła sobie sprzątać i gotować w kulturalnych i wygodnych warunkach. Takoż programy telewizyjne wydają się być przygotowane pod taką publikę (mało jest telenoweli, bo kto ogląda telenowele to nic nie kupuje, za to mnóstwo show typu gadające głowy czy inne telezakupy).

Normalny dzień upływa mi zatem na:
Odkurzaniu: mój mały odkurzacz ma trzy tryby pracy, sterowanie z rączki, teleskopową rurę i tylko mp3 nie gra.

Praniu: proszek do prania mam całkiem zwykły.

Gotowaniu & Zmywaniu: "palnik" elektryczny. Wszak mieszkamy w przerobionym hotelu. Dlatego "kuchnia" to też "przedpokój". Nie mam pojęcia po co mi lustro nad zlewem. Żebym się przeglądał jak robię kanapki?

No i oczywiście na przeglądaniu portali praco-gennych, wpatrywaniu się w swoje CV oraz pisaniu kolejnych listów motywacyjnych. No i na Civilization 5.

czwartek, 27 stycznia 2011

Rowerem przez Tokio

Zadanie: przewieźć rower ze starego mieszkania do nowego.
Pogoda: słonecznie, około dziesięciu stopni Celcjusza.
Odległość: Niecałe dwadzieścia kilometrów.

Problem: Wzdłuż linii kolejowej można pokonać około połowy dystansu. Potem trzeba zagłębić się w labirynt wąskich tokijskich uliczek.

Wynik: Sukces!
Nadłożyłem tylko dwa kilometry!

Przemieszczać się Po Tokio, najlepiej jest komunikacją miejską. Ewentualnie po głównych drogach, bo one są jeszcze jako tako oznakowane i posiadają nazwy lub numery. W dżungli małych uliczek, ratował mnie GPS z iPhpona i Google Maps. Bez nich pewnie ciągle bym jechał, zamiast to pisać. A tak, czas poniżej 3 godzin, czyli nieźle, zważywszy na conajmniej jedną godzinę spędzoną na zastanawianiu się "a dokąd teraz?" oraz fakt, że rower to zbyt mała na mnie damka z ostrym kołem (koloru różowego... czy jeżdżenia na czymś takim nie czyni mnie aby hipsterem?).

Jedyną przygodą po drodze było uniknięcie rozpłaszczenia przez wyładowywane za pomocą dźwigu elementy rusztowania - bo nie pomyślałem, że będą je rozładowywać akurat na TĄ stronę, którą jadę. Czyli dzień jak codzień.

wtorek, 25 stycznia 2011

For want of an iPhone

Słowo wstępu: nie istnieje w Japonii instytucja łatwo dostępnych pre-paidów. Nie da się tak po prostu wejść do sklepu, kupić zestaw, włożyć kartę do telefonu i zacząć używać. Niezależnie od rodzaju abonamentu (pre- czy post-paid), trzeba podpisać stosowną umowę, poświadczyć gdzie się mieszka i wylegitymować pozwoleniem na długie bytowanie w Japonii (nawiasem mówiąc, ja nie spełniam większości tych warunków, na szczęście dysponuję całkiem dobrze upozwoloną i poświadczoną Żoną).

Jak każdy geek, miewam swoje kaprysy odnośnie gadżetów. Ostatnim było zakupienie jeszcze w Polsce iPhona 4. W Japonii zaś miałem zamiar podpisać cyrograf z którymś z operatorów, który dostarczyłby mi lokalesowy micro sim i używania produktu Apple długo i szczęśliwie w kraju kwitnącą wiśnią płynącym.

Udałem się zatem do lokalnej siedziby SoftBanku, bo w Japonii wyłącznym dystrybutoremtelefonów z jabłkiem jest właśnie SoftBank (zwyczajowo, Apple podpisuje umowę na wyłączność z operatorem, który na rynku wewnętrznym radzi sobie gorzej, bo więcej możńa z niego wycisnąć). W malutkim saloniku, bardzo szeroko uśmiechnięta pani sprzedawczyni ucieszyła się bardzo, że chcę używać iPhona. Tylko wyjaśniła, że nie sprzedadzą mi samego abonamentu bez aparatu. A mikro simy sprzedają tylko do abonamentów z iPhonami. Więc może chcę kupić drugiego iPhona 4?

Jakoś nie specjalnie skusiła mnie perspektywa posiadania dwóch identycznych, cholernie drogich telefonów, postanowiłem zatem udać się do konkurencji: NTT DoCoMo. Przed wizytą w salonie, rozejrzałem się trochę po internecie, i natrafiłem na notatki prasowe stwierdzające, że DoCoMo będzie sprzedawać karty do iPhonów od 4 Sierpnia 2010. Czyli, dobra nasza!

Wyruszyłem więc do salonu DoCoMo, znajdującej się w ośmio-piętrowym budynku w którym sprzedawali tylko telefony! A tam, miły pan sprzedawca poinformował mnie, że nie. Nie sprzedają kart do iPhonów, nie sprzedają abonamentów bez telefonów i w ogóle skąd ty się facet urwałeś?

Troszkę podłamany, zacząłem rozważać nabycie abonamentu z najtańszym telefonem, oraz wycięcie sim karty do micro-sima (bo urządzenie jest to samo, karty różnią się tylko ilością plastiku dookoła), ale niezbyt uśmiechała mi się perspektywa kupowania telefonu tylko po to by go wyrzucić do śmieci, a i w wycinaniu kart mój success rate wynosi obecnie tylko 50%.

I wtedy przypadek sprawił, że w wyniku małego zamieszania, moja żona została bez kuczy do zamkniętego mieszkania. Udała się zatem z powrotem do ośmio-piętrowego budynku w którym sprzedają tylko telefony!, albowiem internet uparcie twierdził, że sposób jest! I okazało się, że jest. Nazywa się b-mobile (i see what you did there!) i ma w swojej ofercie usługę pod tytułem: mikro-sim+abonament do zagranicznych iPhonów. A z DoCoMo ma tyle wspólnego, że korzysta z ich sieci.

Kartę zamówiłem, po półtora dnia przyszła i co najważniejsze - działa. Wyposażony w działający telefon komórkowy, czuję się jak prawie integralna część japońskiego społeczeństwa.

To działa! Muahahahahaha. Kilka literek, a tyle radości.

piątek, 21 stycznia 2011

Rirekisho

Popełniłem dziś rirekisho, czyli japońskie CV. Japońskie CV nie oznacza niestety normalnego CV, tylko że po Japońsku (choć oczywiście jest w tym jezyku) ale bardzo sformalizowany dokument (przynajmniej nie musiałem się o styl martwić), gdzie ilość, treść i wygląd poszczególnych sekcji jest ściśle ustalony.


Podstawowe różnice - historię edukacji zaczynamy od szkoły podstawowej (już się cieszę na samą myśl o tym jak będę tłumaczył, dlaczego nie wpisałem do rirekisho mojego gimnazjum), podajemy tak istotne dane jak stan cywilny i czy utrzymujemy współmałżonka, oraz ile zajmie nam ewentualny dojazd na miejsce pracy (w sumie logiczne - ten co ma daleko będzie musiał wcześniej wstać, nie wyśpi się i będzie mało produktywny).


Natomiast cała historia jako pracownika sprowadza się do wymienienia miejsc pracy oraz powodów z nich odejścia (zawsze: personal reasons).


Być może więcej o swojej pracy można opowiedzieć na mensetsu (interview) ale internet twierdzi, że wcale nie koniecznie - podobno ani edukacja ani historia pracownicza nie jest w ogóle sprawdzana. Jeśli tak, to w następnym moim rirekisho piszę, że pracowałem przez 10 lat na platformach wiertniczych oraz przy dalekomorskich połowach krabów. A jednocześnie jako dyrektor elektrowni atomowej.


A oto owoc mojej ciężkiej pracy:

Teraz dać to tylko komuś do sprawdzenia i gotowe! Jedyne miejsce co do którego mam w tej chwili wątpliwości, to opis mojego stypendium w Japonii...

Oczywiście już zaraz okaże się, że nie tak się wpisuje to albo tamto, tu jest źle a obok jeszcze gorzej, ale trudno. W najgorszym razie powrócę do rozsyłania CV w języku anglieskim.

sobota, 15 stycznia 2011

Targi pracy, na których nie dostaniesz pracy

Mimo że ciągle nie zakończyłem przygotowań niezbędnych do buszowania po japońskim rynku pracy, gdy trafia się taka okazja, nie należy jej przepuścić.

Jaka okazja? Wielkie Tokijskie Targi Pracy Dla Studentów Zagranicznych (taki tytuł przynajmniej miała ulotka, którą dostałem wczoraj).

Stosując skomplikowany proces logiczny ("Jestem z zagranicy oraz byłem studentem =?= Jestem Studentem Z Zagranicy") ustaliłem, że targi te też są dla mnie. I mimo że nie byłem do końca pewien co też na tych targach będzie (na jednych jedynych targach, na których byłem wcześniej, byłem po drugiej stronie barykady, tj. reprezentowałem Firmę) - poszedłem.

Oczywiście, to Japonia, targi pracy to nie miejsce gdzie można znaleźć pracę. Cała impreza zorganizowana jest pod japoński rynek pracy, w którym wielkie firmy co roku przyjmują w swoje szeregi świeżutkich absolwentów, po dość długiej ścieżce zdrowia (testach, rozmowach kwalifikacyjnych itp.). Na tychże targach zaś, wielkie firmy robią prezentacje o sobie, po to by zachęcić studentów do aplikowania właśnie do nich.

Cudowne w tym podejściu jest to, że zasadniczo nikt nie mówi nic o wymaganiach stawianych potencjalnym aplikantom. Japoński poziom nauczania na uniwersytetach, a zwłaszcza uczelniach technicznych, nie jest zbyt wysoki. Firmy zakładają, że nauczą nowych pracowników wszystkiego same. Mają na to czas, w końcu statystyczny Japończyk ma około półtora miejsca pracy w życiu.

Przydatność takich targów dla mnie - przyzerowa. Ale dowiedziałem się ile zarabia Entry Level w Sony Entertainment, że w NTT zatrudniają bez perfekt znajomości japońskiego i kilka innych "może przydatnych" ciekawostek.

Zobaczyłem też statystycznego studenta z zagranicy. Jest z Chin i mówi po japońsku tak, że mi głupio sie odzywać. Ale pewnie po angielsku nie mówi wcale i programować nie umie, wredna bestia. Znaczy - bez zmian od moich czasów.

Podsumowując - ciekawe doświadczenie, ale nie jestem ani trochę bliżej stania się sararimanem.

Ciekawostka: NTT to jeden z dziesięciu Tier 1 dostawców internetu na świecie. Na te dziesięć firm, osiem jest z USA (ofkoz), jedna ze Szwecji, i NTT. NTT ma też swój branch w Warszawie. Ciekawe co tam robią.

piątek, 14 stycznia 2011

Reaktywacja

Oto jestem. Z powrotem. Po dwóch i pół roku, tym razem w Tokio i z jasno określonym celem: znaleźć pracę, najlepiej w sektorze IT. Jedziemy!

Stare posty, z mojego okresu studenckiego, zostają. Co im będę przeszkadzał.