Niech żyją wycieczki uniwesyteckie! Tani i przyjemny sposób spędzania czasu. Ale po kolei...
Wyjechaliśmy w środę wściekle rano, bo mój kampus był położony najdalej od celu podróży (Uniwersytet Ibaraki ma kampusy w 3 miastach). W autobusie głównie spaliśmy, aż dotarliśmy do pierwszego punktu wycieczki, Muzeum Lotnictwa koło Narita International Airport. Bliskie położenie lotniska czyni muzeum rajem dla spotterów, do których się nie zaliczam, więc całość była raczej nudna.



Po zwiedzaniu pani Przewodnik uznała, że spaliśmy już wystarczająco długo i zaczęło się karaoke. To nawet gorsze niż jikoushokai. 99% procent utworów to smętne piosenki o miłości (najczęściej pojawiające się słowa:
ai, namida - miłość, łzy), główny temat teledysku: laska w stroju kąpielowym na plaży.
Na szczęście kolejna atrakcja wynagrodziła wszelkie niewygody. Świątynia Shinhōji, gdzie czczony jest bog góry Narita. Świątynia jest ogromna, nie zdążyliśmy zwiedzić jej całej, ale i tak jestem pod wrażeniem.



Podczas zwiedzania, Yoshiokę dopadła grupa (chyba) Koreanek, koniecznie chcących mieć zdjęcie z Japończykiem.

W świątyni była też kolekcja posągów,


oraz urokliwy park, do którego nie zdążyliśmy już wejść, bo trzeba było jechać dalej.

Przed dotarciem do hotelu mieliśmy jeszcze małą sesję fotograficzną z oceanem i zachodem słońca w roli głównej. Ze zdjęć jestem całkiem zadowolony, więc nie macie wyboru i musicie podziwiać:



Hotel był wysokiego standardu, z własnym (podobno słynnym) onsenem. Wizyta w nim zamieniła Japończyków/Chińczyków w szczęśliwych Japończyków/Chińczyków, natomiast ja przeszedłem transformację w szczęśliwego Indianina.

Czarno-białe, bo byłem czerwony jak Chiny Ludowe.
Następny był oczywiście obowiązkowy nomikai (w yukatach), z górą pysznego żarcia i dużymi ilościami alkoholu. Wady miał dwie: pijani w sztok Chińczycy na karaoke i fakt że skończył się o 21. Trzeba było się przenieść do pokoi. Towarzystwo podzieliło się według narodowości, więc jako jedyny przedstawiciel Polski (i Europy) odwiedziłem zarówno pokój koreański, chiński i senseiski. Zabawa trwała do późnej nocy, a Chińczycy alkohol znoszą znacznie lepiej niż Japończycy i mają straszny zwyczaj mieszania wszelkich dostępnych rodzaji. Tak skończył się dzień pierwszy.
Dzień drugi sponsorowały literki K, A, i C, przynajmniej do czasu obiadu, który jedliśmy w chińskiej restauracji w Yokohamie. Ale najpierw pojechaliśmy na sztuczną wyspę zbudowaną na środku Zatoki Tokijskiej. Pogoda była dobra, niestety smog nad Tokio pogarszał widoczność.
Chiba Industrial District:

Tokio: Tokyo Tower i kompleks Roppongi Hills.

Potem Yokohama, w szczególności Chinatown (tandeta)

i port, wszak Yokohama była przez długi czas japońskim oknem na świat.

W ramach pamiątki kupiłem sobie autoportret:

który nie wiedzieć czemu namalowany jest na puszce chińskiej herbaty.
A potem powrót, "umilany" oczywiście przez karaoke...